Hasst
Przy Hasst River droga skręca w stronę oceanu. Jedziemy równolegle do koryta rzeki. Rzeki West Coast – Hasst River, Cook River, Waiho River, Wahataroa River, Wanganui River, Waitaha River, Grey River toczą swoje wody szerokimi, kamienistymi korytami. Olbrzymie płaszczyzny tych cieków wodnych sprawiają niesamowite wrażenie. To bijące serce West Coast i chyba całej Wyspy Południowej.
Hard Antler – restauracja-bar z głową jelenia. Nie możemy nie stanąć. Pierwszy ślad dzikich zwierząt na naszej drodze. Fakt, póki co tylko łeb jelenia imponująco wieńczy fasadę baru, ale umieszczone na ścianie menu gwarantuje kulinarne spotkanie z dziczyzną – venison burger. Parking jest pusty. Obok restauracji sklep myśliwsko-wędkarski. Przy wejściu do odpoczynku zachęcają wygodne lodżie. Są też makiety jeleni „bez twarzy”. W puste miejsce można wstawić swoją i zapozować. Trąci XIX-wiecznym jarmarkiem, ale nie mogę nie zapozować. Robię to. Obok zdjęcie kozicy. Pod spodem napis zachęcający do wykupienia atrakcyjnych polowań w najlepszych łowiskach Nowej Zelandii i możliwość spotkania dzikich kozic, jeleni szlachetnych i tarów. Szkoda, że nie mamy czasu. Żal, że atrakcja jest dla nas – z różnych powodów – nieosiągalna. Do 18.00 musimy zameldować się w motelu w Hokitika, a po drodze w planach mamy wycieczkę na Fox Glacier, jeden z dwóch najbardziej znanych lodowców wyspy.
Hard Antler wart jest popasu. Nawet krótkiego. Powałę olbrzymiej sali zdobią łby i wieńce jeleni, ze ścian dumnie spoglądają medaliony jeleni, tarów, kozic. Wszystko tu podporządkowane jest łowiectwu, w szerokim tego słowa znaczeniu. Nawet uchwyty nalewaków do piwa zrobione zostały z jelenich wieńców. Korzystamy z możliwości odświeżenia się. Idąc do toalety, staję pod medalionem tara. Mierzę się wzrokiem z niemym, dumnym strażnikiem sali. Piękny jest.
Czas i reszta załogi, popędzają. Z prawdziwym żalem opuszczam ten myśliwski przybytek. Nie jest mi dane nawet skosztowanie burgera z dziczyzny. Ciekaw jestem, czy byłby z jelenia czy dzika. Przełykam ślinę i obiecuję sobie, że przy następnej okazji nie dam się, stanę na głowie, a dzikiego burgera skosztuję. Gdy jestem już przy samochodzie, ze sklepu wychodzi łowiecko ubrany gość. Pod pachą ściska kupione właśnie wodery. Ani chybi wędkarz lub myśliwy. Widząc mnie, uśmiecha się i pozdrawia kiwnięciem głowy. Nie zastanawiam się i odpowiadam, uchylając nakrycia głowy. I w tym momencie łapię. Wszak mam na głowie myśliwską czapkę od Rodgera. No przecież! Uśmiecham się szeroko i kiwam ręką nieznajomemu, pozdrawiając kolegę po strzelbie. Wspaniałe uczucie przedziwnej, ponad graniami, koleżeńskiej więzi ludzi po strzelbie nie opuszcza mnie do końca tego dnia.
Sławomir Galicki
0 komentarzy