Droga do West Coast
Do centrum informacji turystycznej w Wanaka zachodzimy z konieczności. Potrzebujemy mapy. Mamy jedną kartę SIM lokalnego operatora, a na niej internet jedynie 2 GB. Przyda się do jazdy po miastach i szukania adresów kwater. Sieć dróg Wyspy Południowej teoretycznie nie jest skomplikowana. Teoretycznie. Wychodzimy jednak z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony. Mapa będzie gwarantem dotarcia do celu. Już na samym początku, jeszcze nie pokonawszy żadnego z zaplanowanych kilometrów, przysłowie potwierdza swoją prawdziwość. Okazuje się, że droga do West Coast jest zamknięta, o czym powiadamia nas pracownik centrum informacji. Kilka dni temu silne opady deszczu spowodowały lawinę. Za Makarora droga jest nieprzejezdna. Do Hokatika, gdzie mamy zamówiony nocleg, zamiast 400 nagle jest 700 km! Co robić?
– W Makarora zbierają się konwoje – dowiadujemy się. – Dwa dziennie. Jak pojedziecie wcześnie rano, to zdążycie na pierwszy.
Wieczorem sprawdzamy w internecie. Rzeczywiście. Pierwszy konwój rusza o 10.00, drugi o 14.00. Tylko dwa przejazdy dziennie, kto nie zdąży musi albo czekać, albo decydować się na dodatkowe 300 km. Zapada decyzja: wstajemy wcześnie i jedziemy.
Ranek jest pogodny, ale chłodny. Właściwiej byłoby napisać – zimny. Szron na szybach stawia jednak niezbyt zacięty opór. Do Makarora jest niespełna 70 km. Państwowa droga nr 6 wije się między górskimi szczytami, lawiruje z początku między jeziorami Wanaka i Hawea. Widoki oszałamiają. Mimo iż West Coast to bardzo popularny kierunek, samochodów jest niewiele. Można jechać spokojnie i napawać się widokami.
Nowa Zelandia, taka jak czasem widać ją na filmach przyrodniczych, zaczyna się kilkanaście kilometrów za Lake Hawea. Coraz bardziej gęsty i dziki las paproci drzewiastych napiera z obu stron na nitkę szosy. Ta wije się, wznosi do góry lub pikuje, przedziera przez wąskie mosty, jakby robiła uniki. Za Lake Hawea (nazwy miejscowości leżących nad jeziorami są tu tożsame z nazwami akwenów wodnych, np. Lake Wanaka, Lake Hawea, Lake Tekapo i in.) jedziemy wzdłuż lewego brzegu jeziora Hawea. Wzrok z ledwością nadąża za zmieniającymi się widokami. Góry wchodzą w paradę jezioru, rzece, a to wszystko tonie w coraz bardziej gęstym, wilgotnym lesie paproci i ogromnych drzewiastych jukach.
Po drodze wiele punktów widokowych na jezioro Hawea i wodospady. Woda jest tu wszędzie. Nitki wodospadów większych i mniejszych towarzyszą nam bez przerwy. Za The Neck (po drugiej stronie jeziora widać wodospad o tej samej nazwie) skręcamy w stronę jeziora Wanaka. Wijąc się wśród gór i wąwozów, jezioro niepostrzeżenie przeistacza się w rzekę – Makarora River. Mamy dobry czas. Pogoda dopisuje. Poprawiają się humory. Zdążymy. Całe zamieszanie z zamknięciem drogi i konwojami nagle nabiera cech przygody. Ciekawi jesteśmy tej lawiny, no i oczywiście samego Makarora, które jawi się nam jako brama do West Coast.
Miejscowość zawodzi. Nie to, że brzydka czy nieciekawa. Przeciwnie. Rzecz w tym, że niewiele ma wspólnego z miejscowością. Ledwie kilka domów: zajazd, centrum turystyczne, hotelik, coś co ma być stacyjką benzynową, pas startowy dla samolotów oferujących loty turystyczne nad lodowcami i szczytami Alp Południowych. Ot i całe Makarora. Widoki jednak wynagradzają chwilowe rozczarowanie.
Drogę rzeczywiście przegrodzono szlabanem. Duży świetlny bilbord przypomina o jej zamknięciu. Co kilka minut pojawia się informacja o konwojach. Ustawiamy nasze auto w kolejce. Mamy fart, jesteśmy prawie na samym początku łańcucha samochodów. Nie dziwota, jest ledwie 9.00 rano. Przed nami cała godzina na kawę i zapoznanie się z okolicą. Zajazd jest pusty, ale nie opuszczony. Zapach świeżo parzonej kawy świadczy, że nie jesteśmy pierwszymi klientami. W dużym, kamiennym kominku radośnie płonie ogień. Miłe ciepełko zachęca do spoczynku. Zamawiamy kawę. Pytamy o drogę.
– Niedaleko, przy moście zeszło 20 tys. ton kamieni – wyjaśnia obsługująca nas barmanka. – Naprawiają drogę. Muszą mieć spokój, stąd te konwoje. Skąd jesteście? – pyta.
Gdy mówię, że z Polski, uśmiecha się i mówi po polsku „dzień dobry”. – Przed laty w Szkocji pracowałam z Polakami – tłumaczy. – Kilka słów jeszcze pamiętam.
Siedząc przy kominku, z kawą w dłoniach, omawiamy przebytą trasę. Liczymy rozjechane przez samochody oposy, jakie widzieliśmy po drodze. Tak jak królików, tak i tych stworzeń nikt tu nie lubi. Kierowcy nawet nie udają, że chcą je omijać. Oprócz łasic i szczurów są jedynymi przywleczonymi tu drapieżnymi ssakami. Wojnę wydano im już lata temu. Toczy się do tej pory. Najprawdopodobniej nie skończy się nigdy.
10.00 – szlaban unosi się. Stojący po drugiej stronie rogatki pilot rusza. Jedziemy. Zanurzamy się w las, coraz bardziej gęsty, ciemny w tym miejscu i wilgotny. Wjeżdżamy w Alpy Południowe, krainę jedynej mięsożernej papugi na świecie. Kea, bo o niej mowa, upodobała sobie wysokie góry i surowy klimat. To jedna z endemicznych i zagrożonych wyginięciem papug Nowej Zelandii (druga, występująca jedynie na kilku niewielkich wyspach, to kakapo, jedyna na świecie papuga nielot, wyglądem bardziej podobna do sowy niż swoich papuzich krewniaków).
Kilkanaście kilometrów od Makarora most. To tu zeszła lawina skał. Koparki i inny ciężki sprzęt pracują przy usuwaniu zatoru i naprawie szkód. Za mostem pilot zjeżdża na pobocze. Mamy drogę dla siebie. Pustą drogę. Zjeżdżamy w dolinę rzeki. Po prawej piętrzą się obsypane śniegiem najwyższe szczyty Alp Południowych. Po kilkudziesięciu kilometrach opuszczamy Otago. Jesteśmy w West Coast. Wzdłuż drogi zaczynają się pojawiać charakterystyczne wysokie drzewa. Ich korony wyglądem – moim zdaniem – przypominają galeriowe lasy Afryki. Na swój użytek nazywam je drzewami galeriowymi.
Sławomir Galicki
0 komentarzy