Droga do Hokitika
Po powrocie z lodowca jedziemy dalej. Droga wciąż lawiruje przez góry. Po prawej pysznią się ośnieżone szczyty Alp Południowych z Mount Cook, najwyższą górą Nowej Zelandii na czele. Mijamy jeziora Mapourika, Wahapo. Przeprawiamy się przez szeroką dolinę Wahataroa River. Droga schodzi w dolinę, przez którą płynie rzeka, i wzdłuż działu wodnego kieruje się ku oceanowi. Po drodze mijamy farmę danieli. Są nimi z całą pewnością, choć napis reklamujący farmę głosi: Te Taho Deer (jelenie taho). Nie mam nic przeciw literom, ostatecznie jak chcą je tu nazywać taho, to ich sprawa. Dla mnie są po prostu danielami – fallow deer.
Teren wyraźnie obniża się. Gdzieś za nami zostają lasy paproci, niespodziewanie wraca tak dobrze nam znana europejskość. Za Whanganui River ostatecznie żegnamy się z górami. Zostają w tyle jako piękny krajobraz do podziwiania z daleka.
Hokitika leży nad samym oceanem. Ciekawa turystyczna miejscowość. Na główną plażę wchodzi się przez swoistą bramę z nazwą miasteczka. Hokitika wyspecjalizowała się w obróbce jadeitu. Wyroby z tego świętego kamienia Maorysów można tu kupić praktycznie na każdym kroku. Obrabia się je ręcznie, więc ceny nie są niskie. Jeśli jednak trafi się tu w godzinach pracy, zakupu można dokonać bezpośrednio w warsztacie po cenach producenta, na każdą kieszeń.
Mimo szczerych chęci nie znajduję tu niczego, co mogłoby przybliżyć mnie do odpowiedzi na pytanie o relacje między ludźmi i zwierzętami w tej części Nowej Zelandii. Do tej pory jedyny związek jaki zaobserwowaliśmy leżał na asfaltowej szosie w postaci rozjechanych oposów. W tych starciach górą byli ludzie w samochodach, jednak w ogólnym rozrachunku to oposy wciąż zdają się mieć przewagę w tej niekończącej się wojnie.
Sławomir Galicki
0 komentarzy