Punakaiki i naleśnikowe skały
Za Hokitika Coast Road 6, czyli New Zealand Highway 6 nie oddala się już od wybrzeża. Wyruszamy wcześnie rano. Jest słonecznie, ale bardzo rześko. Od oceanu wieje bryza. Rześka co się zowie. Z poboczy drogi znikają wysokie „galeriowe” drzewa, nie widać także drzewiastych paproci. Od czasu do czasu pojawiają się wszędobylskie juki, ale one są w zasadzie obecne na całej Wyspie Południowej.
Naszym kolejnym celem są naleśnikowe skały. Miejsce ze wszech miar godne uwagi. Warto, a nawet trzeba zatrzymać się przy nich na chwilę – dłuższą lub krótszą, w zależności od możliwości. Naleśnikowe skały to swoisty skalny rezerwat. By obejść go i obejrzeć przedziwnie uformowane skalne formy zbudowano ścieżki, punkty widokowe, przerzucono mostki, postawiono tablice informacyjne. Wszystko to znaleźć można w Punakaiki, małej miejscowości leżącej między rzekami Punakaiki River i Pororari River. Mniej więcej pośrodku tego odcinka wybrzeża w morze wbija się niewielki cypel – Pancake Rocks.
Do skalnych naleśników prowadzi Blowholes Truck, w wolnym tłumaczeniu: dmuchana (wydmuchana) ścieżka. Drewniane „frytki” wiją się w gąszczu palm i wysokich juk. Do naleśników idzie się w prawdziwym, zielonym i cichym tunelu. Wiatr od oceanu hula, o czym można się przekonać po wyjściu na otwartą przestrzeń. Widok na skały, ocean, plażę jest niepowtarzalny. Skalne dziwolągi tworzą tu prawdziwe wodne młyny. Ocean wdziera się przez dziury i szczeliny do środka uformowanych w skałach basenów. Wszystko to przy nieustannym huku morskiego żywiołu. W powietrzu unosi się słonawa mgiełka, wytwór zmagań i zderzeń oceanu za skałami. Nad tym góruje ptasi rejwach. Nie ma nic wspólnego z ptasim radiem, jakie towarzyszyło nam koło lodowca Fox.
Na skałach trwają właśnie zaloty – to okres godowy pierzastego towarzystwa. Setki, jeśli nie tysiące mew, rybitw tańczy w powietrzu, nurkuje w oceanie, siada na naleśnikach. Terny, czyli rybitwy białoczelne (ang. little tern) tu właśnie budują swoje gniazda. Panowie z dziobami pełnymi małych rybek przymilają się do pań. Szukają tej właściwej. Panie kapryszą. Kawaler z jedną rybką w dziobie nie ma najmniejszych szans. W nieustannym ryku fal rozbijających się o skały, huku wody w skalnych basenach terny pijane miłością celebrują nadejście wiosny. Na tych skałach będą wysiadywać i wychowywać swoje młode do końca stycznia. Po tym czasie część z nich przeniesie się na inne pobrzeża, część pokona Morze Tasmana i do kolejnych godów pozostanie na wybrzeżach Australii. Obserwowanie ich to prawdziwa frajda dla zmysłów. Zastanawiam się, czy małe rybki trzymane przez zalotników to whitebait, czyli niedojrzały narybek. Whitebait to popularny przysmak na wyspach. Malutkie rybki przyrządza się na różne sposoby. W Wanaka mieliśmy okazję skosztować ich w formie placków. Smakowały wybornie.
Po wycieczce i skalnych wrażeniach idziemy na kawę do znajdującego się nieopodal cypla pubu. Nie docierają tu ani odgłosy oceanu, ani ptasi rejwach. Nie uwalniamy się jednak od pierzastego towarzystwa. Mewy cierpliwie asystują pijącym kawę i podgryzającym popularne tu bułeczki pie. Są cierpliwe. Nauczone doświadczeniem dobrze wiedzą, że prędzej czy później coś upadnie na ziemię, czasem też jakaś dobra dusza rzuci kawałek ciasta. Warto poczekać.
Siedzimy, obserwując zachowanie ptaków. Rejwach i niespodziewana gonitwa między stolikami odpędza mewy. Dwa brązowe nieloty najwyraźniej nie pałają do siebie bratnią miłością. Walczą o miejsce przy ludziach. A może gonitwa jest częścią zalotów? Są szybkie. Pojawiają się i znikają. Podniecamy się, myśląc że oto trafiła nam się gratka – biegające kiwi. Naszą ciekawość zaspokaja pracujący przy remoncie drogi mężczyzna. Okazuje się, że to weka. Nielot jak kiwi, ale mniejszy. Robotnik wyjaśnia, że kiwi kryje się w lasach i nie zbliża do ludzi. Weka co innego, często towarzyszy ludziom.
Gdy nielotni zawadiacy znikają z pola widzenia, na swoje miejsce wraca mewa. Przechadza się dostojnie, udaje, że nas nie widzi, ale coraz bardziej zbliża się do stolika. Biorąc przykład z miejscowych gości pubu, postanawiamy nie dzielić się z nią naszymi bułeczkami. Ostatecznie mogłaby trochę bardziej się wysilić i upolować sobie śniadanie. Bliska obecność ptaków nikomu nie przeszkadza, co oczywiście skrzętnie notuję pod tymże hasłem – „nie przeszkadza”.
Zawadiackie weki nie uciekają daleko. Spotykamy je na parkingu. Przechadzają się między samochodami i usiłują żebrać. Co chwila jednak dochodzi do kłótni. Widocznie jedne rejony parkingu są bardziej atrakcyjne od innych. I to jest powodem kłótni naszych ptasich chwatów, nie żadne tam zaloty, jak myślałem na początku naszej znajomości.
Opuszczamy Pancake Rocks. Przed nami ok. 300 km do kolejnego miejsca – Nelson, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej i zrobić punkt wypadowy w rejon Marlborough i Parku Narodowego Abel Tasman.
Sławomir Galicki
0 komentarzy