Free cookie consent management tool by TermsFeed Update cookies preferences Na antypodach pod rękę ze św. Hubertem
Menu

Dunedin, główne miasto nowozelandzkiego regionu Otago, leży na kilku wzgórzach. Mieszkańcy uważają, że gdyby nie Rzym, byłoby najbardziej znanym miastem na wzgórzach na świecie. Nie kłócę się z nimi, bo w pubie Cableways, gdzie rozmawiamy, nie wolno się kłócić. Atmosfera na to nie pozwala. Można wiele, ale z uśmiechem na ustach i pogodą w sercu. Cableways to jedyne, co pozostało po miejskiej kolejce górskiej. No, może jeszcze stare zdjęcia na ścianach, na których fotograf zatrzymał czas.

Pub Cableways w Dunedin, pozostałość po miejskiej kolejce górskiej. Fot. Sławomir Galicki

Osobiście wolę jednak inne zdjęcia – te z łowów na dziki i jelenie, które pokazuje John. Przed laty korespondowaliśmy e-mailowo. Przysyłał fotografie z polowań na Wyspie Południowej, zapraszał. Obrazki z polowań z psami i nożem na dziki, podobnie jak te eksponujące krajobraz, pobudzały wyobraźnię i przyspieszały bicie serca. W najśmielszych marzeniach nie myślałem, że kiedyś zobaczymy się właśnie tu, że będzie okazja do myśliwskiej pogawędki, mało tego – że oprócz Johna spotkam tu jeszcze Rodgera, jednego z bardziej znanych nowozelandzkich łowców jeleni.

O czym rozmawiają myśliwi przy piwie, gdy czas stoi w miejscu, a wszystko inne wydaje się mało ważnym dodatkiem do innej niż łowiecka rzeczywistości? Oczywiście o tym, jak jest u nas, a jak u was, jak robicie to, jak tamto, z czym polujesz, jaka broń, optyka, na co, jak długo… Lista tematów w zasadzie niewyczerpalna. Po drugiej szklaneczce bariera językowa zostaje przełamana, słowa płyną i płyną, krew w żyłach krąży szybciej, wyobraźnia już cię, brachu, wysyła na łowieckie wyprawy, każe sięgać myśliwskiego raju.

Wjeżdżających do Christchurch wita mural: „Witajcie w Christchurch, bramie do polowań w Nowej Zelandii”. Fot. Gun City New Zealand

Myśliwski raj
Przy wjeździe drogą z West Coast, biegnącą od Sheffield do Christchurch, największego miasta na Wyspie Południowej, mija się ogromy mural zapraszający na myśliwską przygodę w raju, którym jest wyspa. Napis głosi: Welcome to Christchurch, the hunting gate in New Zealand. Słowa Johna i Rodgera potwierdzają to powitanie – polowanie w tym kraju to naturalna rzecz.


Moi rozmówcy chętnie dzielą się doświadczeniami z łowów w trudnych wyspiarskich rejonach. Fiordland, gdzie obaj polują, to dzika kraina. Kto wybiera się tam na jelenia czy na dzika, ten musi być przygotowany na wszystko, nawet na to, że pozyskaną zwierzynę nierzadko trzeba wynosić na plecach z miejsca, gdzie padła, czy wzywać helikopter. John pokazuje zdjęcie ze ściągania jelenia właśnie z pomocą helikoptera. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Tak samo jak opowieści o psach i polowaniu na dziki z nożem. To niebezpieczne łowy, wymagające doskonale wyszkolonych, odważnych czworonogów. Widząc moją minę, John się uśmiecha. – Przyjedź – mówi – popolujemy. Owszem, chętnie, ale nie wiem, czy jeszcze kiedyś dobre bogi i św. Hubert skierują tu moje ścieżki.

Rodger pokazuje zdjęcia kapitalnego byka, którego strzelił dwa lata temu. – Ukoronowanie moich łowów od 1964 r., kiedy upolowałem pierwszego jelenia – śmieje się. – Ile miałem lat? Dwanaście…

Wraz z Johnem dziwią się, gdy mówię, że w naszym kraju zabieranie dzieci i nastolatków na polowania jest niedozwolone. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie dlaczego.

Wesoły autobus
Wyspa Południowa jest największą z nowozelandzkich wysp. Koledzy pytani, dokąd się wybrać i na co rzucić okiem, bez wahania wskazują na Fiordland i West Coast. Fiordland to dzika kraina poprzecinana fiordami i okraszona licznymi jeziorami, wśród których pyszni się ogromne Te Anau. Tam znajduje się też jeden z najpiękniejszych szlaków turystycznych świata – liczący 54 km Milford. Wspaniały las deszczowy, głębokie doliny polodowcowe, doliny alpejskie, a do tego wodospady – wszystko to przyprawia o zawrót głowy, zwala z nóg. W Te Anaumiejscowości o takiej samej nazwie co jeziorodowiadujemy się, że szlak został zamknięty dla pieszych wędrówek. To skutek styczniowych ulew i powodzi. Dotarcie do Zatoki Milforda jest obecnie możliwe tylko autobusem.


Nie ma wyjścia, jedziemy. Dave, nasz kierowca i przewodnik, przez całą drogę snuje opowieść o krainie, którą musimy podziwiać z okien pojazdu. Te Anau to jedno z najwilgotniejszych miejsc na świecie. – W styczniu ulewy zniszczyły tu to, co budowaliśmy przez ostatnie 10 miesięcy. Deszcz był tak obfity, że w ciągu godziny spadało 60 mm słupa wody na metr kwadratowy – mówi. – Teraz wszystko odbudowujemy… O, patrzcie na prawo. To drzewka manuka. Dużo ich tu. Tak dużo, że w styczniu i lutym, gdy kwitną, pszczelarze zjeżdżają tu nawet z odległych stron.

Mijamy Mirror Lake – wspaniałe jezioro lustrzane. – Park Narodowy Fiordland obejmuje milion hektarów terenu – Dave ciągnie swoją historię. Milion hektarów? To ogromy obszar! – Tu żyje kea [gatunek papugi – przyp. red.], symbol naszego kraju. To właśnie tu w 1948 r. odkryto takahe, gatunek ptaka, który w 1900 r. oficjalnie uznano za wymarły.

Do Zatoki Milforda autobus jedzie trzy godziny. Rejs po fiordzie, schodzące do samego oceanu góry, wodospady, foki i delfiny, które spotykamy w czasie dwugodzinnego pływania, to zupełnie inna historia. W drodze powrotnej Dave opowiada o jeleniach: – Najpierw było ich 14 sztuk. Ludzie sprowadzili je do Fiordlandu już w połowie XIX w. dla sportu – po prostu chcieli polować, a nie mieli na co. Jelenie pochodziły z Anglii i Szkocji. Prędko się zadomowiły, skorzystały z okazji. W pierwszej połowie XX w. zdano sobie sprawę, że jelenie niszczą las i zjadają rośliny innym dzikim zwierzętom. No i w latach 40. ubiegłego wieku wypowiedziano im wojnę – rechocze nasz kierowca. – Szybko odkryto, że polowania i sprzedaż mięsa to dobry interes. Chińczycy i Koreańczycy kupowali je na pniu. W latach 60. XX w. sir Tim Wallis nabył pierwsze helikoptery i rozpoczęły się polowania z powietrza. Potem stwierdzono, że to za mało, że lepiej łowić jelenie żywe i spróbować ich hodowli na farmach. Kilka lat później Nowa Zelandia wydała oficjalne zgody na fermową hodowlę jeleni. I tak to się zaczęło. Teraz mamy nie tylko farmy, lecz także całkiem sporo dzikich jeleni. Dla myśliwych jest OK, ale dla ekologów… – Dave śmieje się po swojemu, rubasznie, zaraźliwie. Nie sposób nie śmiać się wraz z nim.

Historia jeleni w Nowej Zelandii to ciekawy temat. Gdy się jedzie wzdłuż West Coast, farmy tych zwierząt spotyka się co krok. Sąsiadują naprzemiennie z farmami owiec i bydła. Jelenie żyją swobodnie i przemieszczają się po rozległych terenach. Nie mogę nie reagować emocjonalnie na widok ogromnych chmar, które mijamy po drodze z Te Anau do Wanaki. Ciśnienie rośnie, krew krąży szybciej, a serce skacze do gardła. Niesamowite. Gdy już w Wanace pytam o te sprawy, dowiaduję się, że jelenina jest eksportowana przede wszystkim do Chin i Korei Południowej, które z Nowej Zelandii skupują, co tylko się da: mięso, poroża, skóry, ścięgna, a nawet scypuły.

Deer burger czy kiwi burger?
O tym, czy nowozelandzkie jelenie są smaczne, przekonuję się niedaleko Wanaki, w Cardronie. Stojący przy drodze zajazd to niesamowite miejsce. Zbudowano go w XIX w. na potrzeby wędrujących przez góry karawan z górniczym urobkiem. Tu zatrzymywano się na popas. Karawany zniknęły wraz z zamknięciem kopalń złota, ale zajazd pozostał. W menu znajduję burger z jeleniny. Nie mogę sobie odmówić tej przyjemności. Tym bardziej że z budynku roztacza się wspaniały widok na pasące się chmary zwierząt z niedalekiej farmy. Może w burgerze znajduje się mięso osobnika właśnie z tej hodowli? Jest bardzo delikatne, soczyste. Rzadko zdarza mi się skusić w Polsce na tego rodzaju posiłek, ale tu nabiera on zupełnie innego wymiaru. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę miał okazję wbić zęby w soczysty burger z jelenia, więc nie chcę jej zmarnować.


Jelenie i dziki nie są jedyną zwierzyną grubą, na którą się poluje w Nowej Zelandii. Spragniony łowieckich wrażeń przybysz może się zasadzić na: jelenie szlachetne, jelenie sika, daniele, wapiti, sambary, mulaki białoogonowe, himalajskie tahry, kozice oraz oposy, zwane tu possum. Sporo tego jak na kraj, w którym cała ta menażeria to niechciani przybysze. Na jelenie i dziki nie obowiązuje tu okres ochronny. Na dobrą sprawę tej zwierzyny nie powinno tu być. Winę za to, że jest, ponosi człowiek.

A co z rdzenną zwierzyną wysp? Cóż, jej największy nowozelandzki reprezentant – ptak moa – wyginął na skutek polowań w połowie XV w., podobnie jak jego jedyny naturalny wróg – orzeł Haasta, największy przedstawiciel orłów, jaki kiedykolwiek występował na Ziemi. Oba gatunki zniknęły: moa, bo był źródłem mięsa dla Maorysów, orzeł Haasta, bo gdy nie stało moa, zaczął polować na ludzi, więc musiał odejść. Czy w trakcie mojej krótkiej wyprawy uda się wyłowić inne endemiczne gatunki z wysp?

Moa wyginął na skutek polowań w połowie XV w. Fot. Sławomir Galicki






Pierwsza szansa nadarza się w Queenstown, gdzie przy kolejce gondolowej znajduje się Kiwi Birdlife Park. Spotkanie kiwi gwarantowane – zapewnia kasjerka. Bilet okazuje się niedrogi, kosztuje 16 dolarów nowozelandzkich, ale obejście całego parku zajęłoby przynajmniej 2,5 godziny, a nie dysponujemy taką ilością czasu. Czy uda się upolować wzrokiem takiego kiwi? Nie jestem przekonany. Za to w Arrowtown, małym, niegdyś górniczym miasteczku, zaliczam pierwsze pozyskanie – dzikie króliki. Jak mówią Nowozelandczycy, zmora kraju. Cóż, zmora nie zmora, ale ja mam pierwszy pokot.

Kolejny strzał to kiwi burger w miejscowym pubie mieszczącym się przy urokliwej, kolonialnej uliczce w stylu francuskim, prawdziwej perełce miasteczka. Burger jest ogromny, na pewno nie z tego legendarnego nielota, ale jak inaczej może się tu nazywać, jeśli nie kiwi burger?


Piwko z papugą
Franz Josef, miasteczko u podnóża lodowca Franciszka Józefa, jednego z dwóch (drugi to lodowiec Fox) lodowców na świecie na tej szerokości geograficznej schodzących tak blisko do oceanu. Jest ciepły wieczór. Drobny deszczyk zapędza turystów pod dachy pubów. Nikt się nie skarży, bo West Coast w rejonie Parku Narodowego Westland Tai Poutini to mokra kraina. Z pootwieranych na oścież drzwi barów i restauracyjek, których jest tu do wyboru, do koloru, sączy się spokojna, rozpływająca się w wieczorze muzyka.


Niespodziewanie wibrujące, nieskładne dźwięki „keaaea, keaaea!” coraz natarczywiej przebijają się przez muzykę. – Kea, to kea! – zebranych ogarnia podniecenie. Muzyka cichnie. Słychać tylko głos górskiej papugi. Próżno się w nim dopatrywać treli słowika, pieśni skowronka czy innego ptasiego drobiazgu. Głos jest przenikliwy, drapiący, swoiście figlarny, zapraszający do zabawy.

Nie zważając na deszczyk, zafascynowani wychodzimy na ulicę. Gdzie ona jest? Rozglądamy się w poszukiwaniu niezwykłej papugi wielkości orła, tak charakterystycznej dla Nowej Zelandii. Wreszcie rozlega się ciche: – Tam na dachu! Kea siedzi na dachu budynku na wprost pubu. Słuchając jej popisu, zapominamy o wszystkim. Drażniące piłowanie przechodzi w gwizdy. Kea to podskakuje, to przestępuje z nogi na nogę, rozkłada skrzydła i nimi trzepocze. Chyba wyraża zadowolenie z mijającego dnia. Niestety jest zbyt ciemno, by zrobić zdjęcie, ale w pamięci notuję: „drugi pokot”.

Św. Hubert nie próżnuje
Następnego dnia św. Hubert okazuje się równie łaskawy. W połowie drogi do lodowca Franciszka Józefa stajemy jak wryci. Kereru, czyli garlica maoryska (nowozelandzki gołąb) siedzi sobie spokojnie na drzewie nieopodal szlaku. Mimo że podchodzę dość blisko, by ją sfotografować, nie płoszy się. Dobrze wie, że jest pod ochroną. Jakby specjalnie ustawia się do ujęcia. Mam cię! Trzeci pokot. Chciałbym starym zwyczajem dmuchnąć w lufę, ale nie uchodzi chuchać na obiektyw. Mówi się trudno.

Skały Naleśnikowe. Fot. Sławomir Galicki

W Punakaiki, gdzie podziwiamy Skały Naleśnikowe, patron myśliwych znów darzy. Po niezbyt udanej próbie uwiecznienia na fotografii nowozelandzkich świetlików, gdy schodzimy ze ścieżki, stajemy oko w oko z weką. Nielot nie ucieka, spokojnie przeczesuje trawę, szukając smakołyków. Jest już ciemno, ale weka podchodzi blisko. Decyduję się na zdjęcie z lampą. Błysk nie płoszy ptaka. Jest. Czwarty pokot. Dzięki, św. Hubercie.


Kolejny dzień. Słoneczny poranek. Z wysokiego drzewa nad naszym domkiem dochodzą dziwne gwizdy. To kędziornik, przez miejscowych zwany tui – duży ptak z białym, charakterystyczną kępką piór pod szyją, śpiewak i naśladowca dźwięków. Próbujemy nawiązać gwizdaną rozmowę, ale nasz tui nie jest zainteresowany pogawędką. Skutecznie ukrywa się w gęstym listowiu. Nie mogę zrobić mu zdjęcia. Trochę szkoda, ale i tak zaliczam piąty pokot. Muszę przyznać, że to całkiem niezły wynik. Najbardziej się cieszę, że św. Hubert i tu o mnie nie zapomniał. Miałem okazję na własne oczy zobaczyć kilka endemicznych ptaków. Do wymienionych należy też dodać spotkaną po drodze podczas marszu szlakiem Blue Pools małą wachlarzówkę posępną, która dała się sfotografować. Powinienem wspomnieć o jeszcze jednym okazie. W Nowej Zelandii wciąż pokutuje powiedzenie, wzorowane na amerykańskim o Indianinie: „Dobry opos to martwy opos”. Gdzieś w okolicach niewielkiej, uroczej, górniczej miejscowości Kumara zatrzymaliśmy się na lunch w przydrożnej kafejce. Były tam do kupienia piękne futerka oposów po 35 dolarów nowozelandzkich za sztukę. Tego trofeum jednak nie nabyłem i nie zaliczyłem do pokotu.

Ostatni etap naszej wyprawy dookoła Wyspy Południowej stanowiło Christchurch. Tam też czekała na mnie ostatnia łowiecka niespodzianka – spreparowany łeb jelenia szlachetnego. Goszczący nas w swojej willi właściciel trofeum, Paul Grainger, poinformował, że w 2025 r. minie równo 100 lat, odkąd jego ojciec strzelił tego byka. Trofeum prezentowało się okazale mimo dość – trzeba to przyznać – sędziwego wieku.

Medalion byka strzelonego w 1925 r. Fot. Sławomir Galicki

Po Nowej Zelandii czekała na mnie Australia. Tam jednak udało mi się wytropić jedynie kangura i dzikiego indyka. Chodzących stadami ibisów, zwanych tam „śmieciuchami”, nie liczę. Zrozumiałem, że św. Hubert odpoczywał po wspólnej wyprawie na Wyspie Południowej.

Sławomir Galicki