Śladami słów Berta
Wspomnienia z polowania w górach Wyspy Południowej Nowej Zelandii ukazały się w dwóch częściach w „Braci Łowieckiej” (4/2024 i 6/2024). Przytoczone w drugim artykule słowa, które padły podczas rozmowy z Bertem Howem, myśliwym i przewodnikiem pobudziły moją wyobraźnię i chęć sprawdzenia, jak w praktyce wygląda nowozelandzki problem między ludźmi a dziką zwierzyną.
Rodgera spotkałem po 3,5 roku. Sporo zmieniło się przez ten czas na świecie i w samej Nowej Zelandii. Siedząc przy piwie i burgerach w przydrożnym zajeździe w Cardronie, omawiamy moje najnowsze doświadczenia i przeżycia z polowania w regionie Maniototo. Pytam, czy przychyla się do zdania Berta, mojego przewodnika podczas tego polowania, że problemem w Nowej Zelandii jest dzika zwierzyna. Jest jej za dużo i czas najwyższy, by coś z tym fantem zrobić, połknąć lub wypluć tę żabę. Pytam czy rzeczywiście jest jej za dużo, a skutki jej żerowania powodują erozje gleb? Rodger przyznaje, że rzeczywiście, pandemia COVID-19 wiele zmieniła, populacje dzikich zwierząt [tu muszę podkreślić, że rzecz dotyczy IGO na terenie Nowej Zelandii] rozrosły się, złapały przysłowiowy wiatr w żagle. Z powodu pandemii polowania ograniczono. Myśliwi zagraniczni praktycznie przestali przyjeżdżać. Problem zaczął więc narastać. A do tego mocno ograniczony został handel dziczyzną. Główny obiorca, jakim są Chiny, praktycznie kupuje jedynie wieńce jeleni i to tylko te w scypule. Rodger nie jest jednak pewien, czy jest aż tak źle, jak uważa Bert.
– Co do mięsa i zmniejszonego popytu, to sami jesteśmy sobie winni – mówi. – Nie trzeba było sprzedawać danych hodowlanych [Bert określał to jako sprzedaż DNA, jednak wydaje się, że najprawdopodobniej chodzi o sprzedaż nasienia]. Teraz mamy taką sytuację, że Ameryka Południowa korzysta z naszych wieloletnich doświadczeń i zbija ceny na mięso. Ludzie tam jeżdżą, tam polują, kupują mięso, a nasze farmy robią bokami.
Rodger nie polował długi czas. Kontuzja podudzia – pokazuje mi zdjęcia nogi po operacji, mnóstwo na nich blach i śrub łączących połamane kości – uniemożliwiła mu aktywne łowy. Kilka razy koledzy zabrali go na polowania, taszcząc go do łowiska w wózku, ale to nie było to samo.
– Dlatego skupiłem się na wyprawach na ryby – śmieje się. – Na łodzi jest łatwiej, a emocje nie mniejsze.
Siedzimy w większym gronie przyjaciół, więc zdjęcia z mojego polowania w regionie Maniototo obiegają całe towarzystwo. Odbieram gratulacje, choć tylko Rodger i ja paramy się łowiectwem. Pytania o to, co z dziczyzną są na porządku dziennym. Wspólnie z Willem odpowiadamy, że nasze red deery trafiły do profesjonalnej obróbki. Na efekt trzeba troszkę poczekać.
Korci mnie, by zadać zebranym dręczące mnie od spotkania z Bertem pytanie o zwierzynę w Nowej Zelandii. Czy naprawdę widać tu zagrożenie jej liczbą, czy jelenie, dziki, oposy lub łasice włażą ludziom na przysłowiową głowę, zabierają miejsce do życia i prowadzenia gospodarki? Swędzenie języka jest intensywne, ale radzę sobie z nim za pomocą wybornego lokalnego piwa. Właśnie w Cardronie podejmuję decyzję – sam zbadam ten problem. Oczywiście nie mam zamiaru ani możliwości, by sprawdzić co „mają na głowie” wszyscy Nowozelandczycy, więc zmieniam cel: postanawiam sprawdzić relacje ludzi i zwierząt na Południowej Wyspie. Wieczór poświęcam na planowanie trasy: Wanaka – Makarora – West Coast – Nelson – Christchurch – Lake Tekapo – Central Otago – Queenstown – Wanaka. Prawie 2000 km drogi wzdłuż wybrzeży wyspy i po interiorze to wiele możliwości i szans na znalezienie odpowiedzi.
Sławomir Galicki
0 komentarzy