Droga do Christchurch

Droga z Nelson do Blenheim onieśmiela. Przedziera się przez zalesione góry rejonu Nelson Tasman w stronę Malborough. W Mount Richmont nasza szóstka schodzi w dolinę. Krajobrazy po obu stronach oszałamiające. Gdy myślimy, że nie może już być ciekawiej, mylimy się. Dojeżdżamy do Pelorus Bridge. Jednonitkowy most – na West Coast na palcach jednej ręki można policzyć mosty szersze niż takie – przenosi nas nad Te Hoiere. Droga biegnie doliną tej rzeki do Kaikumera Bay. Widoki zapierają dech w piersiach. Zatokę zostawiamy po lewej i opuszczamy góry. Szóstka schodzi coraz niżej. Zbliżamy się do Blenheim – centrum winiarskiego Marlborough. Przed nami East Coast. Jakie będzie? Z pewnością nie takie górzyste i surowe jak jego zachodni odpowiednik.
W Blenheim sklep myśliwsko-wędkarski tej samej sieci, co w Nelson. Robimy przystanek na kawę, ale wizytę w sklepie odpuszczam, nie chcąc wracać do przeżytych wcześniej ubraniowych rozczarowań. Poza tym do Christchurch jeszcze ładny szmat drogi, a zamierzamy rzucić okiem na legendarny półwysep Kaikoura. Marzę o oceanicznej wyprawie i spotkaniu z żyjącymi koło półwyspu kaszalotami. Czas ogranicza jednak te marzenia. Szkoda, bo randka z tymi walami czy spotkanie z ciemnymi delfinami (żyjące tu ciemne delfiny zwane są klownami morza z racji ich wesołego i ciekawskiego usposobienia), a także niebieskookimi pingwinami byłaby świetnym ukoronowaniem naszej wyprawy.
Pogoda psuje się. W Kaikoura mocno wieje. Długa, szeroka plaża w warunkach wietrzno-chmurzastych traci urok. Szkoda. Na sam koniec półwyspu prowadzi szeroka ulica wysadzona z jednej strony palmami. Jak promenada. Z lewej kapryśny, rozfalowany ocean, z prawej – eleganckie domiszcza, jak mówi Romek. Roman zastanawia się nad cenami nieruchomości w takim miejscu, ja wypatruję fok. Do tej pory na East Coast widzieliśmy ich sporo. Dużo więcej niż na foczej wyspie na wybrzeżu parku narodowego Abla Tasmana. Nie wiem czy była to rzeczywiście focza wyspa, ale tak mówił członek załogi katamaranu, jakim sobie popływaliśmy wzdłuż tego wybrzeża. Tu fok było znacznie więcej. A może po prostu mieliśmy szczęście? Może wychodziły na ląd, by nam pomachać?
Półwysep jest smutny. Pusto. Wypatruję albatrosów. Może zjawią się i uda się jakaś fotka? Nic z tego. Pozują jedynie wszędobylskie mewy. W tutejszej restauracji gości jednak nie brakuje. Dołączamy ze swoim apetytem do grona konsumentów.
Kaikoura, niewielkie ledwie czterotysięczne miasteczko, to baza wypadowa dla amatorów różnego rodzaju wycieczek i wypraw: morskich, powietrznych, górskich (polowanie). To świetne miejsce do skosztowania raków (w języku maoryskim kai oznacza jedzenie, kōura – właśnie raki), ale i do wszelkiego rodzaju doświadczeń z dziką przyrodą. Miasteczko znajduje się pomiędzy chropowatym pasmem Seaward Kaikoura Range a Oceanem Spokojnym.
Turystyczną specjalnością Kaikoura są spotkania z ssakami morskimi. Wieloryby (głównie kaszaloty i humbaki), foki i ciemne delfiny żyją tu w przybrzeżnych wodach na stałe. Wycieczkowa oferta jest przebogata: obserwowanie wielorybów z łodzi lub z powietrza o każdej porze roku, pływanie z delfinami (kajaki i nurkowanie) lub po prostu oglądanie pięknych delfinów. Są też wycieczki związane z obserwacją różnych gatunków ptaków – albatros, molly-mawk, petrel i wiele innych, a także safari górskie połączone z polowaniem, safari morskie (wędkowanie), wycieczki rowerowe, widowiskowe loty samolotami i śmigłowcami. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w Kaikoura góry spotykają się z oceanem i zapewniają szerokie spektrum turystycznych przygód i rozrywek.
Czas miał nas jednak w swoich szponach. Umówieni w Christchurch musieliśmy się trzymać planu podróży. Wystarczyło go jednak na tyle, by spróbować owoców morza i słynnej rakowej zupy, (według mnie był to raczej rakowy krem z dodatkiem małży, gęsty, gorący, pachnący i diablo rakowo pożywny).
Trochę niespełnieni, ale nasyceni tymi rakowymi wspaniałościami ruszyliśmy do Christchurch – największego miasta Wyspy Południowej, trzeciego co do wielkości w całej Nowej Zelandii (niektóre dane wskazują na miejsce drugie). W ostatnich latach doświadczonego dość ciężko przez los (silne trzęsienia ziemi w 2010 i 2011 r.) i ludzi (zamachy terrorystyczne w dwóch meczetach w marcu 2015 r.). O mieście, jego historii i dniu dzisiejszym poczytać można oczywiście w internecie. Wspominam o pobycie tu z jednego właściwie powodu – niespodziewanego spotkania z węgorzami krótkopłetwymi.
Nocowaliśmy u naszego przyjaciela Paula. Gospodarz poinformował nas, że na kolację będą ryby. W mieście portowym, położonym nad oceanem to wszak nic dziwnego. Po zainstalowaniu się w gościnnym domu Paula rozmawialiśmy swobodnie przy piwie, obserwując proces przygotowywania kolacji. Zaciekawiło mnie, że gospodarz obcina skrawki rybnych filetów i odkłada je pieczołowicie na deskę. Trochę z przekory spytałem skąd są te ryby. Paul śmiejąc się odparł, że sam złapał. Na dodatek w domu. Musieliśmy z Romkiem wyglądać na wielce zdziwionych, bo Paul zaśmiał się i poprosił, byśmy z nim poszli. Celem krótkiej wycieczki był strumień płynący przez ogródek. Nie był widoczny z okien. Skutecznie zakrywały go przed naszym wzrokiem krzaki i różnego rodzaju rośliny porastające brzegi. Strumień nie był szeroki – nie wiem, czy miał z metr. Paul zabrał ze sobą odkrojone kawałki ryb. Tu łowię – śmiał się, rzucając mięso do wody. Pochyliliśmy się ciekawi co będzie. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Strumień był wąski, ale wartki. Dzięki krystalicznie czystej wodzie doskonale widzieliśmy dno potoku.

Przez kilka minut nic się nie wydarzyło. – Zaraz zobaczycie – uspokajał Paul. I rzeczywiście. Po kilku minutach pokazał się pierwszy… węgorz. Czarny, gruby jak przedramię kobiety czy nastolatka. Płynął ostrożnie, kryjąc się w cieniu brzegowej skarpy. Zapach jednak kusił i węgorz wreszcie zdecydował się wypłynąć na środek strumienia. Niewielki kawałek mięsa zniknął w jego paszczy. Po chwili pojawił się drugi osobnik, po nim jeszcze jeden… – Dokarmiam je jak mam ryby w domu – tłumaczył Paul. – To są nasze, nowozelandzkie krótkopłetwe. No i żyją sobie w moim strumieniu. Takich mam sąsiadów.
Nie sposób było się nie uśmiechnąć. Wyszczerzyłem zęby i zanotowałem kolejną uwagę: węgorze w krystalicznie czystej wodzie w środku miasta, nie przeszkadzają właścicielowi posesji, mało tego, mimo iż jest on wędkarzem, nie ma zamiaru ich łowić. Są dobrymi sąsiadami, zjadają resztki.
Sławomir Galicki
0 komentarzy