Free cookie consent management tool by TermsFeed Update cookies preferences Nelson i okolice – Na antypodach pod rękę ze św. Hubertem
Menu

" A super cool template for bloggers, photographers and travelers "

Nelson i okolice

Za Charleston docieramy do cywilizacji. Towarzyszy nam coraz więcej samochodów. Góry zmieniają charakter. Znikają ośnieżone szczyty. Mimo licznych rzek i strumieni grzbiety gór wydają się bardziej suche. Zarośnięte gęstym buszem skrywają przed ciekawskimi oczami swoje tajemnice. Droga wciąż wije się, lawirując pomiędzy górskimi stokami zjeżdża w doliny rzek. Cywilizacja jest coraz bliżej. Pojawia się wraz z palmami, co jest wyraźną oznaką zbliżania się do cieplejszych rejonów Wyspy Południowej. Gołe stoki z posadzonymi w równiutkich rzędach sadzonkami drzew świadczą o prowadzonej tu intensywnej gospodarce leśnej i wyrębie drzew. Ich widok, jak też rzędów posadzonych drzewek na miejscach wyrębów, nie jest zbyt atrakcyjny. Wracają polskie wspomnienia…

Na naszej drodze coraz więcej ludzkich sadyb. Punkt docelowy: Nelson. To niewielkie miasto (około 45 tys. mieszkańców) jest ośrodkiem administracyjnym regionu Nelson Tasman, jednym z niewielu miast Nowej Zelandii, które ma własną flagę. To dobry punkt wypadowy do zwiedzania terenu Nelson Tasman, jak też winiarskiego okręgu Marlborough, dogodny punkt wypadowy do trzech parków narodowych: Abel Tasman, Nelson Lakes, Kahurangi oraz jaskiń. Region słynie z oszałamiających krajobrazów, dziewiczych lasów, idyllicznych wprost plaż (park Abla Tasmana), jak też ciekawej oferty turystycznej i artystycznej.

Mamy przed sobą kilka dni, prawie puste o tej porze plaże i – mimo iż przybywamy tu poza sezonem turystycznym – pełną gamę propozycji. Od wizyt w licznych winnicach i degustacji win, poprzez sporty wodne, po loty awionetkami czy helikopterami. Do wyboru do koloru, w zależności od chęci i zasobności portfela.

Pierwszego dnia po przyjeździe postanawiamy ruszyć do winnic. W okolicy jest ich kilkadziesiąt. Wybierając, trzeba się kierować ich ofertą. Im więcej „apek”, tym jest bogatsza. Podczas degustacji wina można się sporo dowiedzieć i zweryfikować plany. W winnicy dowiadujemy się o – to teraz modne słowo – lokalnościach: rynkach, jarmarkach, interesujących miejscach. Jednym z takich miejsc jest Mapua Wharf – małe nadmorskie miasteczko położone nad zalewową laguną, od leżącej naprzeciwko Wyspy Króliczej oddzielone niezbyt szeroką cieśniną. Przy nabrzeżu ciekawe i diablo drogie sklepy z lokalnościami (artystyczne wyroby rzemieślnicze, ręcznie wykonane pamiątki, obrazy, grafiki i wiele innych), marina z małym muzeum morza i rybołówstwa. Miejscowość jest modna, bo jak na tę porę roku sporo tu ludzi. Rozglądam się z ciekawością, może znajdę kolejną wskazówkę związaną z moimi poszukiwaniami…

Na mewy i ich zabiegi, by znaleźć się jak najbliżej stołów, przy których odbywa się konsumpcja, nie zwracam już uwagi. Codzienność. W marinie mała niespodzianka – charakterystyczna rzeźba czapli. Owszem, kiedyś był to królewski ptak, w sensie spożywczym oczywiście, bo pieczyste z czapli często podawano na królewskich stołach, ale rzeźba przedstawia całą czaplę, nie smakowitość z niej. Zatem o co chodzi? Sprawdzam w internecie. Kotuku – bo taką nazwę ma ta rzeźba – jest być może symbolem pieszego szlaku turystycznego (9,2 km) znajdującego się w pobliżu Bleinheim w Marlborough. Ten piękny, spacerowy szlak, idealny do obserwowania ptaków prowadzi do rdzewiejącego wraku statku Waverley.

Gdy podziwiam Kotuku moją uwagę zwraca poruszenie w wodzie przy nabrzeżu. Zaciekawiony wychylam się i spoglądam w dół. Poniżej woda „gotuje się”. Ogromna ławica małych, białych, prawie przezroczystych rybek. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że właśnie podziwiam płynącą smakowitość – ławicę whitebait. Zapisuję tego dnia dwie uwagi: Kotuku – wyraz szacunku dla ptaków, whitebait – pływająca przynęta-smakołyk.

Nelson słynie z cotygodniowych jarmarków. Odbywają się w soboty i w niedziele. Nie możemy tego pominąć. Po zaliczeniu wycieczki (katamaran) wzdłuż wybrzeża w parku Abla Tasmana i kilku jeszcze innych atrakcji, postanawiamy rzucić okiem na tę nowozelandzką lokalność. Takie jarmarki wiele mówią o regionie i ludziach. Do centrum, gdzie odbywa się targ, można wygodnie dojechać autobusem. Bilet w przystępnej cenie – 3 nowozelandzkie dolary za osobę. Jedziemy.

Już przy samym wejściu na plac targowy w oczy rzuca się niewielka, niebieska budka oferująca burgery. Zbliża się pora lanczu, więc jest tam spora kolejka. Patrzę na menu i już wiem, że zakotwiczę tu na przynajmniej kilkanaście minut. Sprawcy to niepozorne, kredą skreślone słowa: venison burger i whitebait. W Haast obiecałem sobie, że następnego burgera z dziczyzny nie przepuszczę. (Rybki już jadłem, więc odpuszczam.) Słowa dotrzymuję. 11 nowozelandzkich dolarów za burgera to cena niewygórowana, do tego imbirowe piwo. Burger jest świetny, palce lizać, gruby, gorący, soczysty. Taki, jaki powinien być. Imbirowy napój pasuje jak znalazł. Gdy kolejka przy budzie kończy się, jest sposobność, by zamienić kilka słów z obsługą. Zagaduję, mówiąc że pewnie burger jest z jelenia. Trafiam. Jest z jelenia. Chwilę rozmawiamy. Z dziczyzny mają tu tylko jelenia. Dzik nie jest tak popularny jak jeleń. Mój rozmówca wyraża uprzejme, miłe zaskoczenie, gdy mówię skąd jestem. Znowu robi się kolejka, więc musimy kończyć rozmowę. Życzymy sobie miłego dnia.

Zwiedzamy jarmark. Sporo lokalności. Może inaczej – same lokalności, poczynając od mydeł własnej roboty, poprzez ubranie, jedzenie, aż po beczki do przechowywania wina. Napisy przy jednym stoisku są wielce intrygujące: Wild HQ i Natural nutrition pets go wild for. Przecieram oczy. Naprawdę? Nie mogę się nie zatrzymać. Dzika oferta dla domowych pupili, psów i kotów. W ofercie wiele różności z dziczyzny: mostki, ozory, gryzaki, poroże duże i małe, skrzydełka z mostka, kotlety z dziczyzny, rogi kozic i kóz, tchawice, ścięgna, uszy i wiele innych atrakcyjnych towarów. Nie wiem czy zwierzaki za tym szaleją. Być może. W notatniku zapisuję kolejne uwagi: etyka – maksymalne wykorzystanie części z upolowanych zwierząt; eksponowanie dziczyzny nikomu tu nie przeszkadza; oferta jest dla ludzi i dla zwierząt. Tę ostatnią uwagę podkreślam znakiem równości między ludźmi i zwierzętami.

Z brzuchem pełnym burgera z dziczyzny i z zadowoleniem, że moje poszukiwania przynoszą efekty opuszczam plac targowy. Kilka przecznic dalej trafiamy na sklep myśliwsko-wędkarski. Na moją nieśmiałą prośbę zespół zgadza się odpuścić najbliższe połączenie autobusowe. Nie mogę przecież nie wejść do tego świętego przybytku. W środku chwila konsternacji. Przyzwyczajony do niewielkich rozmiarów sklepów myśliwskich w Polsce stoję i rozglądam się przez dobrą chwilę. Po niej wraca opanowanie. Magazyn nie jest aż taki duży, jak wydał mi się tuż po wejściu, ale jest inny – otwarty, przestronny, z dobrze wyeksponowaną ofertą. Wzrok przyciąga też wystój. Szczególnie dziwi swobodne wejście do części z bronią. Nie chowa się jej w osobnych, często ukrytych pomieszczeniach jak u nas. Kolejna niespodzianka: ceny nie za wysokie, zupełnie przystępne, przynajmniej w ofercie popularnych modeli sztucerów i śrutówek. Miłym zaskoczeniem jest dział dla kobiet i dzieci (!).

Szperam w bogatej ofercie odzieży myśliwskiej. Ta uszyta ze specjalnie przygotowanej wełny merynosów jest poza moim zasięgiem. Inne propozycje i owszem. Przymierzam te, na które dostaję pozwolenie od „siły dowódczej”. Wykonane porządnie, wyglądają solidnie. Cieszą oko. Na kupno jednak nie decyduję się. Wszystko co przymierzam szeleści. Tu, w Nowej Zelandii, gdzie na grubego zwierza poluje się w górach, często w skrajnych warunkach, przy silnym wietrze, do tego strzela się na duże odległości, nie ma to żadnego znaczenia. W naszych warunkach odwrotnie, szeleszcząca odzież nie przyda się. Naprawdę z żalem  rezygnuję z zakupów. Szkoda… Po wyjściu ze sklepu nie zapisuję żadnej uwagi. No bo o czym tu pisać?

Pod wieczór tego dnia ostatnie spotkania. Po spacerze na plaży, za niewysokim pasem wydm spotkanie z królikami. Wyszły na wieczorny posiłek. Żerują spokojnie, mimo kręcących się wokół nich ludzi. Zastanawiam się, jak zapisać ten wniosek, gdy naszą uwagę przykuwają dziwne gwizdy. Po krótkich poszukiwaniach namierzamy sprawcę. Siedzi na słupie latarni tuż za dużą araukarią – kingfisher, czyli zimorodek. Nie mam pojęcia jakie odgłosy godowe wydają te ptaki, ale ten zachowuje się jakby chciał przypodobać się jakiejś niedaleko siedzącej, choć ukrytej damie. Nagrywam te gwizdy. Zalotnik nie przejmuje się moją bliską obecnością i tym co robię. On wie swoje – przyszła wiosna, trzeba się postarać o partnerkę. Życząc powodzenia, oddalmy się nie przeszkadzając dłużej.

Tego wieczoru w hotelu zapisuję kolejny wniosek: równe traktowanie ludzi i zwierząt, zwierzętom (przynajmniej królikom i zimorodkom) nie przeszkadza obecność ludzi i miasta jako takiego, ludziom nie przeszkadzają one.

Sławomir Galicki

0 komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.